Witajcie wszyscy! Zabieramy się zatem za temat animacji
hotelowej, a zaczniemy w zasadzie „od środka” czyli od dnia kiedy pierwszy raz
pojawiłam się w Egipcie i zaczynałam swoją pracę. Co może początkującego
zaskoczyć i jakie może on mieć obawy? Tego dowiecie się w poniższym poście.
Na wstępie chciałam zaznaczyć, że nie wyjeżdżałam z żadnym
biurem ani agencją animatorów. Moja oferta pracy pojawiła się tak naprawdę
przypadkiem, ponieważ na kursie animacji poznałam dziewczynę, która już była w
kontakcie z moją szefową i przekazała jej mój profil na facebooku. W ten sposób
nawiązałam kontakt z firmą, o której nie wiedziałam dosłownie nic i nie miałam
z nimi podpisanej umowy. Przedsięwzięcie było niesłychanie ryzykowne, ale na
podstawie popularnego fanpage na portalu społecznościowym obejrzałam zdjęcia
grupy animacyjnej, do której miałam trafić, i zaczęłam szukać biletów na
podróż. Już myślałam, że nie wybiorę się w ogóle – bilety last minute okazały
się nie tak tanie, jak się spodziewałam: oscylowały w granicach dziewięciuset
złotych. W czwartek rano obudziłam się i postanowiłam ostatni raz zadzwonić do
biura podróży i zapytać o ceny przelotu. Sześćset złotych już w zupełności mnie
satysfakcjonowało, zadzwoniłam więc do koleżanki z kursu i zabukowałyśmy dwa
bilety dla siebie, a następnego dnia rano byłyśmy już na podkładzie.
Bardzo dawno nie leciałam samolotem, dlatego miałam
szczęście, że podróżowałam z koleżanką – bez niej zgubiłabym się na lotnisku
(nie żartuję). Kiedy już siedziałyśmy zapięte w pasy a samolot zaczął wznosić
się w powietrze, obydwie spojrzałyśmy za okno na oddalający się widok Warszawy,
a przez myśl przeszło mi: „Boże, co najlepszego zrobiłam”. Przysięgam, w jednej
sekundzie nabrałam przekonania, że podjęłam najgorszą decyzję w swoim życiu i
chcę natychmiast wracać do domu. Na następnych parę godzin próbowałam o tym
zapomnieć, jednak nie pomógł fakt, że na lotnisku… nikt na mnie nie czekał. Upał
był niemiłosierny, pierwszy raz oddychałam takim suchym powietrzem. Ja nie miałam
egipskiego numeru telefonu ani aż tyle środków, by zadzwonić do szefowej i
zapytać, co się dzieje. Po raz kolejny dziękowałam niebiosom, że jestem ze
znajomą, ponieważ przyjechała po nią Polka zamężna z Egipcjaninem, która znała
moją szefową osobiście i zaproponowała, bym została u nich i poczekała.
Atmosfera nieco się rozluźniła, nikt do tamtej pory nie sprzedał mnie za
wielbłąda, jednak po trzech godzinach zjawił się mój szef o groźnie brzmiącym
imieniu Armen. Moja koleżanka z Polski została na miejscu, a ja wsiadłam z nim
do samochodu i zastanawiałam się przerażona, co będzie dalej. Jak się później
okazało, facet z czystej troski i dobroci serca, zaproponował, żebym coś zjadła
i kupił mi mnóstwo jedzenia, kiedy poprosiłam o jedną kanapkę. Do dzisiaj nie
potrafię do końca wytłumaczyć toru swojego rozumowania, ale byłam tak
przestraszona, że ubzdurałam sobie, że mój szef chce mnie sprzedać do haremu i
właśnie próbuje mnie utuczyć, ponieważ Araby wolą panie przy kości, a swego
czasu byłam dosyć szczupła. Wsiedliśmy jednak z powrotem do samochodu i po
jakimś czasie dojechaliśmy do hotelu. Nigdy dotąd nie widziałam na żywo
pustyni, dlatego jak podczas podróży jak oczarowana oglądałam piasek przez
okno, a Armen spoglądał na mnie jak na wariatkę. Co mnie zdziwiło, to prędkość,
z jaką jechaliśmy po autostradzie wyglądającej na nieskończoną – 160 kilometrów
na godzinę w okolicy śmieci po budowie i nierównej nawierzchni to nie jest
nieodczuwalna prędkość.
Dopiero po paru godzinach spędzonych na zwiedzaniu hotelu i
oczekiwaniu na resztę animatorów, kiedy skończą pracę, szef animacji Martin
postanowił zabrać mnie do wynajmowanego mieszkania w miejscowości dalej o
nazwie Safaga. Miejsce, które prezentowane było w jego opowieściach jako nowy i
schludny budynek, okazało się żałosną speluną pod powłoczką kurzu, brudu i
piasku, z odorem siana w każdym pomieszczeniu. Tego dnia czekało mnie jeszcze
wiele innych niespodzianek takich jak pierwszy raz widziane wielbłądy na ulicy,
szalony ruch drogowy, gdzie każdy może jechać pod prąd 140 kilometrów na
godzinę, bez świateł i w środku nocy, wszędzie kobiety w higabach, napisy po
arabsku i ten okropny upał. Myślę, że ten cały szok kulturowy, który
przeżywałam, był powodem, dlaczego nie mogłam zrozumieć ani słowa po angielsku.
Parę dni wcześniej zdawałam maturę ustną, która poszła mi bardzo dobrze,
natomiast na miejscu ni mogłam wyłapać nawet pojedynczego słowa z konwersacji,
które prowadzili znajomi z mojej grupy animacyjnej. Miałam nadzieję iść spać,
obudzić się następnego dnia rano we własnym łóżku i przekonać się, że to był
tylko zły sen.
Oczywiście tak się nie stało, a następnego dnia rano otrzymałam
swój uniform i zaczęłam się uczyć, jak prowadzić przeróżne zajęcia. Miałam
szczęście, ponieważ hotel, w którym początkowo pracowałam, był świeżo otwarty i
zasadniczo nie mieliśmy gości. Z jednej strony była to zaleta, z drugiej jednak
istnieje część pracy animatora, w której brak gości jest wielką wadą – guest contact.
Na czym polega? Znajdujesz ofiary na basenie bądź tarasie przed restauracją,
podchodzisz do nich i zaczynasz nawijać o głupotach. Jeżeli hotel jest pełny,
zawsze znajdzie się to piętnaście, dwadzieścia pięć procent gości, którzy sami
zabiegają o kontakt z animacją. Rozmawia się z nimi łatwo, dużo opowiadają o
sobie. Jeżeli jednak hotel jest prawie pusty, szef stoi nad tobą i zmusza cię
do podejścia do pary celebrującej romantyczny wieczór. Wtedy wydawało mi się to
„jakieś nienormalne” – że niby mam im przerywać, jak siedzą koło siebie i
prawie wpychają sobie języki do gardeł? Co jest w tym wszystkim
najzabawniejsze? Że po paru miesiącach pracy nie widzę w tym nic krępującego.
Z czasem przywykłam do odmiennej kultury, do słabych warunków
mieszkaniowych oraz języka angielskiego. Z guest contact było najtrudniej,
jednak jest to kwestia wyczucia, z jakimi gośćmi ma się do czynienia. Aby
podsumować, czego można się obawiać jako początkujący animator?
- Szoku kulturowego – różnice kulturowe mogą być zbyt obciążające psychicznie pierwszego dnia
- Firmy, którą poznajemy dopiero na miejscu – akurat moja okazała się być fantastyczna, jednakże nie polecam wyjeżdżania na własną rękę
- Komunikacji w języku angielskim – potrzeba paru dni, aby oswoić się z akcentem
- Klimatu panującego na miejscu – organizm też wymaga czasu na przestawienie się na zupełnie odmienny klimat! Ciężko mi było oddychać tak suchym powietrzem, jednak po powrocie do Polski doszłam do wniosku że ta suchość była zbawieniem i dużo lepiej znoszę +40 stopni w Egipcie niż -5 stopni w Polsce (w krajach Afryki Północnej, niezależnie od temperatury, w ogóle się nie pocisz)
- Guest contact - pewność siebie wyrabia się z czasem, ale nie ma takiego wyzwania, któremu byś nie sprostał. :)
To chyba na tyle. Jeżeli jeszcze
coś przychodzi wam do głowy, o co chcielibyście zapytać, lub czymś się
podzielić, ponownie zachęcam do komentowania. Na razie nie ma nas tu zbyt
wiele, ale mam nadzieję, że z czasem blog się rozkręci. Pozdrawiam!
Niesamowicie zazdroszczę Ci takiego wyjazdu, a przede wszystkim odwagi :) Raczej bym się nie odważyła na wyjazd na własną rękę, choć jest w tym jakaś intrygująca rzecz :)
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Szczerze, nie jest to takie trudne, najgorsze są właśnie pierwsze chwile i perspektywa długiego pobytu poza domem. Pod koniec jednak człowiek dochodzi do wniosku, że te wszystkie miesiące minęły jak z bicza strzelił i żal opuszczać obczyznę ;)
UsuńŚwietny początek. Bardzo byłaś dzielna i samodzielna Trzymam kciuki za rozwój bloga. Życzę Ci, żeby nie zabrakło tematów do opisywania i przygód do przeżywania (oczywiście tylko tych z dobrym zakończeniem). I nie licz na to,że czegoś nie przeczytam.
OdpowiedzUsuńCiotka od Kilera
Studiuję turystykę i jedną ze specjalności jest właśnie animacja :) ale mnie raczej do tego nie ciągnie. Fajnie, że odnalazłaś taką pasję już teraz, ja na odwagę popchnięcia mnie w ramiona mojej pasji muszę chyba jeszcze poczekać:)
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki, ale ach, widać że masz w sobie pasję! :))
OdpowiedzUsuńLol tuczący szef xD Ja jadę w nowym roku z OneGlobe Travel do USA na Internship, zobaczymy czy tam mnie nie utuczą!
OdpowiedzUsuńPięknie napisane i prawdę mówiąc też bym chciała to przeżyć! Takie historie są najlepsze, a praca wydaje się być fajna :)
OdpowiedzUsuń